O sztuce ludowej w XXI wieku
Tradycyjne rozumienie sztuki ludowej to sztuka uzdolnionych jednostek wyrosłych z ludu lub tworzona na potrzeby odbiorcy wiejskiego. Pojęcie „lud” kojarzy nam się z początkiem etnografii na przełomie XIX i XX wieku. Dziś takiego „ludu” już nie ma. W wiejskich domach młodzi ludzie, podobnie jak ich miejscy rówieśnicy, zasiadają przed monitorem komputera, używają smartfonów i tabletów. Ich rodzice wieszają na ścianie hiperrealistyczne obrazki tonącego Titanica obok makaty z Janem Pawłem II, dekorują wnętrze jedwabistymi sztucznymi kwiatkami (są jak żywe) i fototapetą z egzostycznym pejzażem. Czy w tym świecie, we współczesnym społeczeństwie, trwa jeszcze sztuka ludowa? Kim są jej twórcy, jacy są jej odbiorcy? Czy jest dla tej sztuki miejsce w mieszkaniach, a nie tylko w muzeach i galeriach?
Przed laty wielcy uczeni, znawcy sztuki ludowej, jak Tadeusz Seweryn czy Roman Reinfuss nie przeżywali rozterek wnikliwie analizując i opisując tę właśnie sztukę: rzeźbę i malarstwo na szkle, wycinankę i strój ludowy, ceramikę i budownictwo. Ale Roman Reinfuss wskazywał zarazem, że na sztukę ludową składają się trzy kategorie dzieł: dzieła twórców wiejskich tworzone dla własnego środowiska, dzieła twórców miejskich tworzone na potrzeby ludowego odbiorcy, a także twórczość ludowych (czyli wiejskich) artystów, powstająca na potrzeby odbiorców miejskich. Ten miejski odbiorca to zarówno rynek ukształtowany przez Cepelię, jak i kolekcje muzealne. Pomiędzy jednym i drugim mieści się kategoria indywidualnych kolekcjonerów i skromnych miłośników rękodzieła i sztuki ludowej, nabywców czasem pojedynczych dzieł ludowych artystów.
W niedawnej przeszłości, w dekadach pospiesznej modernizacji wsi i jej odwrotu od własnych tradycji – rynek miejskich odbiorców oraz mecenat muzeów podtrzymywał żywotność niektórych dziedzin sztuki ludowej. W ostatnich latach zaobserwować można wszakże jeszcze jedno nowe zjawisko: oto sztukę „ludową” obrali sobie jako dziedzinę swej twórczej ekspresji uzdolnieni plastycznie mieszkańcy miast – nauczyciele, przedszkolanki, lekarze, urzędnicy, technicy, również bezrobotni różnych profesji. Także etnografowie, w pełni świadomi kanonu estetycznego. A wśród twórców pochodzących ze wsi i całe życie na wsi mieszkających, których chcielibyśmy zaliczyć do prawdziwego ludowego nurtu, także znajdziemy osoby z maturą, techników budowalnych, mechaników itp. Któż wobec tego byłby godzien miana ludowego artysty? Z pewnością wszechstronnie uzdolniony stary mistrz Józef Hulka z Łękawicy koło Żywca, koronkarki z Koniakowa i Istebnej, ostatnie bibułkarki z żywieckich wsi. Przepustką do grona ludowych artystów zdaje się być zatem połączenie talentu, wiejskiego pochodzenia i dość odległej daty urodzenia, metryki co najmniej przedwojennej. Ale należałoby postawić pytanie, czy rzeczywiście trzeba etykietować zjawiska artystyczne, kreślić granice, gdzie zaczyna się i gdzie kończy sztuka ludowa? Wydaje się raczej bezsporne, że każdy zabieg szufladkowania jest zabiegiem sztucznym i jałowym. Nie można jednak lekceważyć wahań i wątpliwości, jakie powstają przy każdej próbie opisu zjawiska. To, co dziś określamy jako współczesną sztukę ludową, jest zatem zjawiskiem złożonym i wieloznacznym, ma swój wymiar artystyczny, ale również społeczny. Mieści się w nim przede wszystkim twórczość artystów inspirujących się sztuką ludową. Twórczość niektórych rozwinęła się w kształt indywidualny, oryginalny, uniemożliwiający zaszufladkowanie. Wymienić tu trzeba np. Antoniego Toborowicza z Woli Libertowskiej koło Żarnowca (to tereny jurajskie), rzeźbiarza o bogatej wyobraźni, który chętnie pracuje zarówno nad tematami religijnymi (jest autorem rzeźb i całego wyposażenia w kilku kościołach), jak i fantastycznymi, tworząc jedyne w swoim rodzaju bestiarium.
W czasie letnich plenerowych imprez – festiwali, przeglądów folklorystycznych, turniejów rycerskich, barwnych jarmarków na miejskich placach – stałym ich elementem są kiermasze sztuki ludowej i rękodzieła. Kolorowe, pełne rzeźb, drewnianych zabawek, glinianych gwizdków, koronek i haftów, bibułkowych kwiatów, kierpców i mosiężnych dzwonków. Nostalgiczne przypomnienie urody mijającego świata, atomosfery dawnych odpustów. Bywalcy takich imprez narzekają jednak, że artystów na nich jest coraz mniej i oferta stale się kurczy. Dziennikarze także piszą, że kiermasze już nie te, że mniej sztuki ludowej prawdziwej, że więcej chińszczyzny niż naszej ludowości. A nasza ludowość też wypierana jest przez banalne pamiątkarstwo.
Czy te kiermasze są zatem jeszcze atrakcyjne? Czy są potrzebne i komu?
Atrakcyjne są z pewnością dla miast, w których się odbywają. Ożywiają przestrzeń publiczną (to działanie bardzo obecnie doceniane), dodają kolorytu ruchliwym deptakom wczasowisk. To dobra promocja dla miast.
To również promocja dla ludowych twórców i rękodzielników. Mogą pokazać swe dzieła i wyroby. Jeśli się spodobają – organizator imprezy plenerowej przyśle zaproszenie na jej kolejną edycję, a nabywcy rękodzieł będą szukać ich za rok w tym samym miejscu.
Kiermasze sztuki ludowej są specyficznym pokazem. Nie ma tu miejsca na eksponowanie obiektów najwartościowszych i najokazalszych. Te, jako drogie, nie znajdą po prostu nabywców. Czasem znający się na marketingu twórca przywozi np. jedną dużych rozmiarów rzeźbę, która promuje go w oczach znawców, ale przede wszystkim ma przyciągnąć uwagę potencjalnych klientów – na sprzedaż jednak wystawia drobne obiekty, bo te, jako tańsze, łatwiej sprzedać. Specjalnością wielu uczestników wspomnianych targów stały się wyroby zminiaturyzowane: od dzwonków pasterskich po bibułkowe kwiatki. Ot, prawa rynku. Czasem pojawia się ktoś uprawiający tzw. tradycyjne, ginące rzemiosła. Kiedyś w Bukowinie Tatrzańskiej oglądałam np. piękną, tradycyjną w formie ceramikę, przywiezioną przez świętokrzyskich garncarzy. Niestety, nie było wielu klientów zainteresowanych zakupem dzbanów i mis – odwiedzających kiermasz przyciągały bardziej kolorowe stoiska.
Ludowa sztuki i rękodzieło w powszechnej świadomości społecznej istnieją głównie dzięki kiermaszom. Ale tu też rządzi rynek, niestety.
Pozostaje mecenat muzeów, które mają coraz mniej pieniędzy na zakupy uzupełniające zbiory. Nadzieja w ministerialnych programach.
Nadzieja także w naszych tęsknotach (naszych, czyli odbiorców) za dawnym pięknem, tęsknotach rosnących równolegle z postępującym znużeniem tandetną masową produkcją, plastikowymi podróbkami jednorazowego użytku. Takie odczucia pozostają jednak doznaniami dość elitarnymi. Czy zatem przetrwa sztuka zwana ludową, czy też inspirowana sztuką ludową?
Jest jeszcze tajemnica ludzkich, nieposkromionych talentów. Te pojawiają się niezależnie od tego, jakie kto ma wykształcenie i gdzie mieszka. A zatem...
Maria Lipok-Bierwiaczonek
Tekst pochodzi z wydawnictwa: „Folklor na granicy”, red. L. Miłoszewski i in., Bielsko-Biała 2014. Publikacja wydana w ramach projektu „Polsko-słowacka mieszanka kulturalna” współfinansowanego przez Unię Europejską z Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego w ramach Programu Współpracy Transgranicznej Rzeczpospolita Polska – Republika Słowacka 2007–2013 oraz z budżetu państwa za pośrednictwem Euroregionu Beskidy.